Autor: discrust
Kubki, kubki, kubki…
W międzyczasie postanowiłem odświeżyć swoją norę. Pomalowałem ściany na dwa odcienie szarości, zdarłem wszystkie warstwy farby na suficie, zostawiając goły beton (efekt industrialny – udał się!), wymieniłem linoleum, zamiast nudnego standardowego kinkietu zamontowałem przemysłową lampę z kloszem z grubego szkła i z czarną kratą osłaniającą (jak w piwnicach). Wypierdoliłem wszystkie stare meble + łóżko, stawiając nowy regał, montując nowe półki i szafę + wygodny materac do spania. w oknach czarne rolety, na ścianach trochę grafik monochrome.
Zabawne, jak postmoczarowski nacjonalizm (taaak, w 2018 mamy jeszcze do czynienia z podobnymi ścierwojadami, niestety) pomógł mi w odkryciu fenomenalnej polskiej aktorki w fenomenalnym czeskim filmie!
Autorytarno-nacjonalistyczną gwiazdeczką youtube’a jest niejaki Wojciech Olszański vel Aleksander Jabłonowski; jak mawiają popaprańcy z Młodzieży Wszechpolskiej, „kawalerzysta na rowerze”, mundurowy przebieraniec, twórca Polskiego Frontu Narodowego (kurwa, ile to całe prawicowe neonaziolstwo miało tych frontów, zliczyć nie sposób…), proputinowski pojeb wydzierający mordę przed kamerą. Tyle o skrzywionym intelektualnie fanatyku.
Wgniotło mnie w ziemię, gdy dowiedziałem się, że jest on ojcem niejakiej Michaliny Olszańskiej, młodej, cholernie zdolnej i pięknej aktorki, która zagrała główną rolę w rewelacyjnym czeskim filmie biograficznym: Já, Olga Hepnarová. Cóż, starych się nie wybiera. Ojciec nadający się do Tworek, córka natomiast – ogromny talent akorski, wyrazista gra, nieszablonowe podejście do roli/ról i po prostu niepowtarzalna, zjawiskowa uroda! Dawno temu zachwycałem się teatralnymi i filmowymi rolami Romy Gąsiorowskiej, którą po prostu uwielbiałem. Teraz jestem gotów podobnie zachwycać się talentem Michaliny Olszańskiej!
Olga Hepnarová istniała naprawdę. Mieszkała w Pradze. Przeciskała się z bólem z jednego dnia w drugi, obca w obcym świecie, w kolczastej rzeczywistości sama stała się oschła i niedostępna. Chora? Nazbyt wrażliwa? Naiwna? Okrutna?
W 1973 roku Hepnarová jadąc ciężarówką, zjechała na chodnik i na przystanku tramwajowym zabiła osiem osób, raniąc wielu innych. Jako ostatnia kobieta w Czechosłowacji została skazana na śmierć. Wyrok wykonano.
Olga, to mizantropka czystej wody. Świadoma swojej mizantropii, mniej lub bardziej świadomie pielęgnująca ową przemożną niechęć do ludzi. Kompletnie niedopasowana do społecznej układanki, funkcjonująca na marginesie komunistycznego marazmu lat 70-tych ubiegłego wieku. Kilkanaście pierwszych scen i moje pierwsze odczucia od razu kierują się w stronę mistrza rozpadu: Tomasa Bernharda; Hepnarová mogłaby być modelową bohaterką którejś z książek, czy sztuk Bernharda! To skojarzenie nie daje mi spokoju do końca filmu – głównie za sprawą rewelacyjnej gry Michaliny Olszańskiej.
Hepnarová pochodzi z „dobrej rodziny”, nie ma przyjaciół, nie poddaje się zuniformizowanej rzeczywistości komunistycznego państwa, w potocznym ujęciu nie jest kobieca i nie potrafi przyciągnąć do siebie innych; nawet gdy odkrywa, że jest lesbijką, nie potrafi stworzyć spójnej relacji z innymi dziewczynami. Podejmuje się brudnych, uważanych za męskie zajęć (np. praca w składzie opon samochodowych), zostaje kierowcą ciężarówki. Jest brudna i śmierdzi olejem, nie integruje się z kolektywem, zbyt dużo pije i pali. Zalicza ośrodek zamknięty. Wyprowadza się z domu, zamieszkując na daczy, bez prądu i wody.
Rozpad osobowości Olgi został perfekcyjnie ujęty przez reżyserów. Czarno-biała konwencja filmu i jego swoisty minimalizm uwypukla każdą jedną „wadę”, każdą zadrę w życiu dziewczyny, która wybrała samotność i dezintegrację. Depresyjne stany z dnia na dzień pochłaniają Hepnarovą coraz bardziej.
W jej monologach ukryta jest głęboka wściekłość, chęć zemsty na ludziach „z zewnątrz” – za ich znieczulicę, bierność i umiłowanie owej indolencji. Kluczowa scena, gdy Olga Hepnarová tłumaczy przed sądem, dlaczego zabiła na przystanku tramwajowym niewinnych ludzi, robi kolosalne wrażenie! W czeskim oryginale scena ta wręcz miażdży (oglądałem film po czesku, bez polskich napisów)!
Sama historia, jak i konwencja filmu sprawiają, że ciężar gry bez wątpienia spoczywa na barkach głównej bohaterki; przekonujące zagranie neurotycznej samotniczki, która zamiast samobójstwa wybiera na zimno przemyślane zabójstwo niewinnych, przypadkowych ludzi, nie jest rzeczą prostą. Jest to olbrzymia praca i tutaj Michalina Olszańska była po prostu bezkonkurencyjna!
Film absolutnie obowiązkowy! Bardzo refleksyjna historia bez happy endu, gęsta i pełna zgorzknienia. Czeskie kino ma w tej materii sporo do powiedzenia (przykład pierwszy z brzegu, to rewelacyjny film: Powrót idioty) – nie inaczej jest i w tym przypadku, mimo że jest to koprodukcja polsko-czesko-słowacka (ciekawostka: na Filmwebie wyczytałem, że film był kręcony w Nowej Rudzie, Kłodzku i Wrocławiu).
W 2016 roku Michalina Olszańska otrzymała Czeskiego Lwa za główną rolę kobiecą w filmie Já, Olga Hepnarová.
To raczej mój nędzny cyberpunkowy wykwit okołorecenzyjny, aniżeli typowa rezencja, ale co mi tam…
Modyfikowany węgiel, Richarda Morgana, to oczywiście mistrzostwo świata w kategorii cyberpunk. Bez dwóch zdań! Całkiem niedawno kupiłem książkę, ale tak się złożyło, że połykam ją sobie powoli, wraz z serialem Netflixa (pod tym samym tytułem). Serial zrobiony nie tyle z rozmachem, co ze smakiem i na pełnej profesce, jeśli chodzi o kanon gatunku (u kogo wieczny zachwyt wywołują deszczowe metropolie, japońskie holo migające na każdym kroku, powietrzne taksówki i neuroimplanty wszczepiane w nielegalnych laboratoriach na tyłach obskórnych knajp, ten od razu doceni pracę ekipy serialowej), przyciąga o wiele bardziej, niż książka. Szkoda. Mam po prostu wrażenie, że Morgan – skądinąd mistrz twardej fantastyki jak dla mnie – napisał książkę dla czytelników na wyższym levelu, niż przeciętny człek, któremu wpadła w ręce Diuna, Fundacja, czy jakaś klasyczna space opera z lat 80-tych.
Nic to! Modyfikowany węgiel jest wyśmienitym kawałkiem hard science fiction w filozoficznym sosie postapo. Na próżno jednak bedziemy szukać moralizatorskiej taniochy. Esencjonalnie, to wyważona epistemologia, emocjonalnie – ontologia powłoki.
Posmak nieśmiertelności w powieści (no i ogólnie – w cyberpunku), to możliwość „opuszczenia” aktualnie posiadanego ciała (powłoki), digitalizacja osobowości/świadomości/jestestwa i przeniesienie jej w formie stosu do nowego ciała, którego jakość zależy w dużej mierze od zasobności kieszeni. Nietrudno wyobrazić sobie, że upowłokowienie nie jest powszechne dostępne; ewidentna pauperyzacja światów i monopol korporacji i wojska w sferze kontroli kapitału, to smutna codzienność cyberpunka.
Mamy jednak renegatów i buntowników wyposażonych w hackerską wiedzę, wzglednie kradnących powłoki/stosy, [de]fragmentujących osobowości, układających się z władzą i burżujami po to, by w odpowiednim momencie zdradzić, zaatakować i spierdalać na inną planetę…
Co szczególnie pociąga mnie w tym wszystkim? To jasne, że cała technologia neuro- i bioimplantów, wspaniałe możliwości wymiany i ulepszenia wszelkich części ciała; mówcie, co chcecie, ale ja chciałbym mieć wszczepione elementy egzoszkieletu w rdzeń kręgowy, biomechaniczne komponenty tytanowe wspierające stawy i ramiona, w pełni integrowalne biologicznie pluginy wzroku pracujące na częstotliwościach podczerwieni, czy wszczepiona konsola BSD/GNU-Linux połączona z siatkówką oka.
Nie przeraża mnie „zajawka technologią we współczesnych czasach”. Przeraża mnie dokładnie coś odwrotnego: fakt, że ludzie A.D. 2018 cierpią na kolosalny techno-imbecylizm i technofobię. Przerażają mnie neo-katolicy w Modyfikowanym węglu, wpierdalający swoją duszę na arenę wymienialności cielesnych powłok.
Tak naprawdę świat wykreowany przez Morgana jest jedną wielką epicką opowieścią o tym, co najbardziej ludzkie w … człowieku. Podróże międzyplanetarne, latające taksówki, klonowanie, cielesna „mobilność” i jaźń przechowywana w bazach danych, to w cyberpunku coś oczywistego; coś z czym jedni walczą, inni bronią, a jeszcze inni kontrolują to wszystko, czerpiąc wymierne korzyści. Kropka w kropkę jak w „naszej” rzeczywistości. Każdy technologiczny progres najczęściej zwiastował kolejne wojny i katastrofy, a nade wszystko utrwalał stary jak świat „porządek” dysproporcji, „harmonię” nierówności i „radość” posiadania, bądź nieposiadania narzędzi kontroli.
Nie inaczej jest w wirtualno-holograficznym świecie Morgana. Jeśli wpleciemy w tą narrację dyżurne tematy typu: więzi rodzinne, miłość, zemsta, rebelia, fanatyzm, chciwość, czy władza, otrzymamy rzeczywistość baaardzo dokładnie skrojoną na naszą ludzką miarę, tyle że zakotwiczoną w przyszłości.
Jeszcze jedno. Autor wyświadczył wszystkim czytelnikom olbrzymią przysługę i nie wylał na nich wiadra gówna w postaci taniej podpuchy o nazwie: „walka dobra ze złem”. Przyznam, że gdy słyszę ten zlepek słów mam ochotę wyrzygać się i uciec w najciemniejszy zakątek galaktyki.
Dosyć konsekwentnie Morgan pozwala swoim bohaterom subiektywizować moralne oceny, dzięki czemu nie mamy do czynienia z kolejnym gniotem, gdzie „wszystko dobrze się kończy” albo „wszystko zostaje zniszczone”. Wartość książki wzmacnia antymoralizatorska refleksja, w której dotyka nas milion zasadniczych problemów epistemologicznych, ale nie mamy za sobą jakiegokolwiek monumentu etycznego, by móc „obiektywnie” wesprzeć siebie, czy innych. Zdroworozsądkowo jednak Richard Morgan zakłada, że człowiek i świat, to konstrukty ciążące raczej ku złu, niż ku dobru – dzięki temu nie ulegamy rozmaitym iluzjom w stylu: „naturalny porządek wszechrzeczy”. Taki porządek bowiem nie istnieje, jak doskonale wiecie :)
Praca zabija
Chyba nie ma ogólnej miary zaliczania przez jednostki spektakularnych tąpnięć w życiu, zwłaszcza jeśli chodzi o tak kruchą i kapryśną materię, jaką jest zdrowie. W moich ustach brzmi to cokolwiek niezbyt poważnie, albowiem konsekwentnie, przez wiele lat wydzierając mordę na koncertach: old punks never die! ważyłem sobie lekce fakt, że jestem astmatykiem, chlejącym i żrącym mocno niezdrowe specyfiki.
Zemsta jest brutalna i ma również związek z robotą, która zjebała mi ponad siedem lat życia.
Opuszczając wczoraj szpital i intensywną terapię poczułem i ulgę i olbrzymi kwas, wewnętrzne zdegustowanie. Można powiedzieć, że odratowali mnie w ostatnim momencie i nie będzie w tym grama przesady. Czy się bałem? Cholera, nie wiem. W pewnym momencie miałem wrażenie, że wiozą mnie na salę intensywnej opieki, a ja gapię się na świetlówki w suficie, które synchronicznie gasną, kiedy przejeżdżam kolejne metry; jakbym gasił za sobą wszystkie światła. Było mi zimno i nie miałem czym oddychać. Nie słyszałem krzyków i słów wokół mnie.
Potem tylko szum tlenu (nigdy nie zapomnę tego zapachu, czy raczej owej życiodajności…) i lekkie pieczenie w miejscach, w których kroplówki pompowały we mnie antybiotyki i inne płyny próbujące przywrócić moje ścierwo do jako-takiej używialności.
Wiele razy w przeciągu ostatnich siedmiu lat poświęcałem się, łażąc do pracy z gorączkami i innymi przeziębieniami. Nie inaczej było ostatnio – zrobiłem to dla kumpli, żeby nie musieli ponad normę tyrać za mnie-nieobecnego. Tym razem odporność organizmu była już żadna; gdyby nie szybka reakcja członków rodziny, pewnie było by już po wszystkim.
Nie chciałbym tutaj epatować moralizatorskim pierdoleniem, ale teraz zrozumiałem, że tak naprawdę za zwyczajną pracowniczą solidarnością kryje się zimna kalkulacja kurwy robiącej kapitalizm na barkach innych, kosztem innych, rękoma innych.
W pewnym momencie życia należy powiedzieć sobie basta! i zminić ten pieprzony krąg ekonomicznej eksploatacji i uzależnienia; wyjście z tej czarnej dziury ma swoją cenę i być może zapłaciłem zbyt wiele (i zapewne płacił będę jeszcze długo), ale nie ma już kroku wstecz. Pierdolcie się wszyscy „przedsiębiorcy” ryjący dziury w brzuchach i głowach pracujących na was ludzi!
To nie będzie recenzja. Tak myślę. To będzie moja mała wędrówka; Praga, jakakolwiek by nie była i jakkolwiek by jej nie odbierać – nigdy nie znika, nie sposób jej wymazać z głowy, nawet gdyby bardzo się chciało. A ja bardzo nie chcę…
* * *
Gwiazdy nad Pragą zgasły.
Lato się skończyło.
Tak właśnie kończy się powieść Jaroslava Rudiša, Cisza w Pradze. Czeski, oryginalny tytuł (Potichu) jeszcze dobitniej splata się zarówno z treścią książki, jak i z jej zakończeniem…
Kilka razy miałem okazję kupić/pożyczyć tą książkę w oryginale. Siedziałem na kiblu u znajomego Czecha, a na pralce leżało Potichu. Pomyślałem: mam tłumaczenie, luz. Teraz wiem, że zjebałem sprawę. Powinienem przeczytać, pochłonąć tą książkę po czesku. W pociągu, w busie, w ruchu – byle po czesku. Powieść Rudiša znakomicie nadaje się do metra, do długich przepraw tramwajowo-autobusowych. Tak, by wokół przeszkadzał nam tłum i dźwięki miasta, by niedbale zaznaczać na której stronie skończyło się czytać i znowu zacząć lekturę po kolejnej przesiadce…
Wypełzam z roboty na przedmieściach Pragi. Czwarta popołudniu. Pierwsze dni września. Lato się skończyło. W Pradze.
Autobusowa pętla zapełnia się robolstwem ostatniej kategorii. Wszyscy pracujemy za pośrednictwem agencji. Legalnie i na samym dnie zarobkowej hierarchii. Plusem są wypłaty-tygodniówki czy nawet dniówki oraz to, że to ja sam decyduję, czy przyjdę jutro do pracy, czy nie. Czy będę pracował osiem, dziesięć, czy dwanaście godzin. Miesiąc, czy pięć dni. Idealnie dla squattersa bez adresu (nikt w agencji nie oburza się na brak stałego miejsca zamieszkania)…
Dwadzieścia minut w śmierdzącym benzyną autobusie. Stary węgierski Ikarus-przegubowiec. Siadam jak zwykle strategicznie, pomiędzy drzwiami, by móc dyskretnie wstać i ulotnić się między przystankami, w miejsce, gdzie być może nie dorwie mnie kanar. W sumie z przyzwyczajenia. Autobus wjeżdża w „prawdziwą Pragę”, w jej przedmieścia, w koniuszki palców miasta… Kilka przystanków i już jestem na ostatnim/pierwszym przystanku metra. Černý Most – żółta linia.
Ukončete, prosím, výstup a nástup, dveře se zavírají! – tekst praskiego metra, który nigdy się nie nudzi.
Jadę opustoszałym wagonem metra, zjebany i myślący tylko kawałkiem mózgu. W plecaku opasły II tom Baśni tysiąca i jednej nocy po czesku, jeden z wielu jaki Patrycja znalazła w śmietniku – śmietnikowy prezent. Nie mam siły czytać… Coraz więcej ludzi w wagonie. Zbliża się stacja Florenc. Krzyżówka z czerwoną linią i wielkie przesiadki… Stąd mam tylko dwa przystanki „do domu”, ale wysiadam i jadę w przeciwną stronę – na I.P. Pavlova. Do agentury, po kasę za pracę.
Wracam do metra z koronami w kieszeni, przeciskam się przez tłum urzędasów, gówniarzy z iPhone’ami, przez tłum Prażaków totalnie zobojętniałych na to, co dzieje się wokół. Ktoś czyta Metro, ktoś gapi się w okno… Ślicznie pachnąca dziewczyna obok mnie umawia się z gościem stojącym tyłem. Dneska? Letňany? Oka! Pachnie tak ładnie, że sam czuję jak śmierdzę squatem.
Wysiadam na Nádraží Holešovice. Prawie w domu… Wyłażę z metra i przechodzę przez ulicę Plynární. Środkowy palec do tramwajarza, który jak zwykle ma wyjebane na przechodniów. Kupuję u Wietnamczyka dwa Braniki, czerwone wino w kartonie, tytoń, kawę i papírky Vážka – najpopularniejsze bletki w Czechach. Witam się ze znajomą żulerą pod sklepem. Przebiegam przez ulicę i w budzie obok stacji metra kupuję najlepszy smažák w tej części Pragi: świeża bułka, gruba panierka, ciąąągnąąąący się ser i sos tatrski. Wracam na drugą stronę ulicy, siadam, jem, piję piwo. Zniknął czas. W Holešovicach tym bardziej. Piwo i smażony ser.
(W Pradze kurewsko trudno odczuć brak czasu wokół, brak presji – jak w każdej metropolii. Niemniej istnieją w tym mieście miejsca, gdzie człowiek zaczyna czuć się inaczej, niż dotychczas. Bez porównań z Polską – po prostu inaczej!)
Na squat jeszcze dwa przystanki autobusem. Zimno. Lato się skończyło. Praga troszkę szarzeje… Dopijam piwo i lecę. Piechotą.
Most Barikádníků, to najmniej romantyczny most nad Wełtawą. Siadam pod jego tłustym betonowym cielskiem i otwieram drugie piwo. Na drugim brzegu Wełtawy na kortach fruwają tenisowe piłki… Ostatnie promienie słońca liżą akademik-wieżowiec, Kolej 17. Listopadu. Nasi sąsiedzi. Skręcam fajkę i gapię się w oleisty nurt rzeki. Jest mi dobrze. Jest mi normalnie. Wełtawa wysysa moje zmęczenie, Branik smakuje tak jak powinien. Teraz nie czuję, że śmierdzę squatem. Teraz czuję tylko paczulę.
Letná i Žižkov – miejsce akcji Ciszy w Pradze, daleko za moimi plecami. Gapię się na zielone wzgórza Troi. Dopijam piwo i przez most wlekę się na squat. Witam się ze wszystkimi i otwieram w kuchni wino w kartonie…
* * *
Czesi w swojej ekspresji, powiedzmy, literacko-filmowej bywają strasznie często nostalgiczni i epatujący samotnością, albo swoistą nieśpieszną zadumą. Książka Jaroslava Rudiša mogłaby równie dobrze nazywać się Samotność w Pradze (brzmi jednak cokolwiek debilnie, biorąc pod uwagę że na podobnym tytule sporo mamony zgarnął polski Paulo Coelho, znany twórca makulatury, niejaki Wiśniewski).
Jest to jednak samotność po brzegi upierdolona hałasem miasta i złowieszczymi trzaskami gdzieś w głębi głowy każdego z bohaterów. Vanda, Petr, Vladimir, Wayne i Hana, to kilka praskich losów splecionych ze sobą w jeden organizm; nie wiedząc o sobie tyle, by przestać czuć się samotnymi, przeciskają się przez krwiobieg Pragi, ocierają o siebie coraz intensywniej. Aż do tego niezapomnianego, cichego końca.
Praga Jaroslava Rudiša, to taka Praga jaką i ja zapamiętałem. Hałaśliwa, śmierdząca, urokliwa w swych zakątkach, których trzeba szukać na własną rękę, bo żaden przewodnik o nich nie napisze. Praga pędząca, wściekająca się na wszelkie przeszkody na jej drodze. Praga wyrzygująca na Most Karola rzesze popapranych turystów nacji wszelakich… Ale Praga, to także Žižkov, dzielnica, w której miasto posiada zupełnie inną gębę.
Rudiš opisuje trwamwajową trasę na Žižkov i widzi za oknem brudnych punków siedzących na skwerach; morze dreadów, irokezów, naszywek… Kto wie, może kiedyś Autor widział nas całą bandą z naszymi squatterskimi psami, gdy włóczymy się po mieście, gdy jedziemy tramwajem na Žižkov, do jednej z setek knajp, gdzie czas rozciąga się jak guma do żucia… My i nasze psy – wszyscy bez smyczy i kagańców…
Książka do bólu naukowo-badawcza; Autor niewolniczo niemal trzyma się tytułu (oraz tytułów poszczególnych rozdziałów) i nie zbacza z obranej drogi nawet na krok (chciałoby się rzec – jak wzorowy członek IV Międzynarodówki). Książka opisuje zjawisko rewolucji permanentnej jako naczelnej kategorii filozofii Trockiego i jej praktycznych „odprysków” w politycznej działalności Trockiego i trockistów.
Język analityczno-badawczy, naukowa systematyka podejmowania kolejnych kwestii, żadnych fajerwerków, żadnych ciekawostek historycznych – tylko suche fakty z pism Trockiego i analiza jego myśli we wspomnianym „rzeczywistym odprysku”.
Pozycja ewidentnie dla zainteresowanych myślą lewicową przełomu XIX i XX wieku oraz dla trockistów-onanistów, którzy uwielbiają polemizować nad dwoma akapitami cytatów swojego mistrza, by zaraz potem stworzyć trzy wzejemnie zwalczające się rewolucyjno-robotnicze-komórki-czwartej-międzynarodówki.
Pestka po zgniłej wisience na torcie: książka zaopatrzona jest we Wstęp niejakiego Adama Michnika, co nie ma najmniejszego znaczenia, podobnie jak jego zakalcowate słów kilka o Trockim napisane na-odpierdol-się (to chyba znak firmowy wszystkich Wstępów popełnianych przez Michnika); że ten człowiek w ogóle cokolwiek jeszcze pisze… Uff…
Userom Linuksa i amatorom grzebania w systemie operacyjnym z poziomu linii poleceń i aplikacji typu CLI (command line interface) nie muszę przypominać jak użytecznym i pomocnym jest polecenie fdisk.
Niestety fdisk jest też kurewsko niebezpiecznym narzędziem partycjonującym – niebezpiecznym dla dwóch grup userów: dla kompletnych newbies, którzy nie są jeszcze z linuksowym terminalem oswojeni oraz dla tych, którzy większość czynności administracyjnych w obrębie Linuksa wykonują właśnie w konsoli i czynią to do bólu rutynowo.
Trafiła kosa na kamień… Dnia pewnego, grzebiąc w bebechach kolejnego z moich debianoidów, postanowiłem zrobić porządek w partycjach i… pewien w 666%, że wszystko robię dobrze, czyli tak jak zwykle, popełniłem mega-głupi błąd, formatując sobie partycję z ebookami, dokumentami, filmami i innymi takimi…
Jak wielki był mój wkurw, możecie sobie tylko wyobrazić. Jeżeli więc macie dysk podzielony na partycje mniej więcej tej samej wielkości, zwracajcie uwagę na ich numerację (sda3, sda4, sda5 itd.) i pamiętajcie gdzie macie dane i co chcecie formatować/usuwać – zwłaszcza gdy robicie to po raz n-ty, niejako z zamkniętymi oczyma. Rutyna , to zguba!
Trochę pobolał fakt, że poszło się jebać tyle danych, zwłaszcza cała baza Calibre z ebookami, które gromadziłem przez lata. Ból tym bardziej dojmujący, że chodzi o książki – wartość zupełnie niemożliwą do „wyceny” jak meble czy telewizor… Rosyjskie słowo ценность (cennost’) – „cenność”, o wiele lepiej określa tą niematerialną wartość.
W tym jednak miejscu swoją pomoc, empatię i troskę wykazała Monika. Nie potraficie wyobrazić sobie mojej radości, gdy za sprawą czyjejś bezinteresowności, w stopniu znacznym odbudowałem to, co sam sobie wykasowałem we flakach kompa! Monika, jesteś kochana!
Wolę czytać, niż pisać…
Nietrudno o taką konstatację w moim przypadku, gdy posty popełniam tutaj raz na sto lat świetlnych. Wygodnie bowiem tłumaczyć swoje lenistwo dość zgrabnym, krótkim zdaniem. Na szczęście to mój blog i mogę nie pisać tak długo, jak tylko mi się zamarzy – komfort życia bez dedlajnu. Taaak, wiem że to tylko moje koślawe wymówki, ale i na nie mogę sobie pozwolić.
Jest jednak jeszcze coś, co dosyć skutecznie zniechęca mnie do wrzucania postów z jakąś relatywną regularnością. Tym czymś jest nieprawdowpodobny nalot „narzędzi internetowych”, których przeznaczenie jest w zasadzie jedno: skondensować informacje/wiedzę i dostarczyć je w formie lekkostrawnej i znośnej gabarytowo.
Zdarza mi się nie dostrzegać faktu, że doba ma dwadzieścia cztery godziny nawet przy tak znikomym obciążeniu dnia jak w przypadku „pakietu”: dom-praca-książka-sen.
Niemożliwym jest wysłuchanie wszystkich informacji (audycji, słuchowisk…) w interesujących mnie rozgłośniach radiowych i mówię tutaj wyłącznie o tych polskojęzycznych i nie-krótkofalowych. O przeczytaniu choćby 60% tego, co mnie zajmuje, mogę tylko pomarzyć, więc te najciekawsze rzeczy wrzucam w Pocket – „na później”.
Z pomocą przychodzi też Feedly; odsiewam maksymalnie źródła informacji i ich zakres, by nie gwłacić sobie mózgu zbędnym śmieciem; o ile na telefonie przegląd widomości na Feedly jest w miarę bezbolesny, o tyle wersja przeglądarkowa i counter pojawiających się nowości – po wyzerowaniu licznika – puchną w zastraszającym tempie i to przy kilkunastu kanałach RSS. Stary dobry newsbeuter w Linuksie służy mi wyłącznie do śledzenia czytanych przeze mnie blogów – nie zdążyłbym z dodawaniem/usuwaniem RSS-ów…

Ten kompletnie pojebany nadmiar informacji degeneruje ludzki umysł, skłania do coraz większej kondensacji tego, co do nas dociera i jeżeli w miarę szybko nie podejmie się decyzji o wyłączeniu machiny info-terroru, można zostać wessanym na wieki wieków. Ja co kilka dni, sukcesywnie czyszczę pamięć krótkotrwałą mojej starzejącej się głowy, bo zwyczajnie w świecie nie wytrzymałbym natłoku gówna. Ale i to czasem nie pomaga.
Stary nawyk obserwowania rzeczywstości, śledzenia wydarzeń, klasyfikowania ich w głowie i wyciągania wniosków (by z czystym umysłem myśl swą przedstawić i zdania swego bronić…) jest już kompletnie anachroniczny. Niestety ciężko jest się wyzbyć tego przyzwyczajenia, co boli, albowiem człowiek stosuje stare metody w nowych czasach. Nie wystarcza samo odsiewanie informacji od chłamu i kupy, ponieważ sama struktura tychże informacji i ich horyzontalny obieg sprawiają, że nie jesteśmy w stanie ogarnąć sensu, kontekstu i wagi niejako za jednym zamachem. „Z pomocą” przychodzą obrazki/obraz będące naczelną formą przekazu (vide youtube, onet, wp, interia itd.), a stąd już o krok od totalnej infantylizacji i informacyjnej śpiączki.
Kolejnym aspektem – po odsianiu i ostrej selekcji – jest waga informacji i jej polityczny wydźwięk. Jako, że żyjemy w przestrzeni uwarunkowanej (czy raczej: uwarunkowywanej) kulturowo, po prostu niemożliwym staje się ucieczka przed lawiną breaking news, zwłaszcza przed wszelkimi informacjami dotyczącymi wydarzeń w zdychającej Europie; zamachy, czy kwestia choćby islamizacji + kilkaset innych „frontów walki” informacją w roli oręża – to wszystko sprawia, że od baaardzo dawna nie mam ochoty na poruszanie tutaj politycznych tematów.
Wydaje mi się jednak, że będę musiał zmienić ów nawyk, albowiem nijak nie ucieknę od polityki oblepiającej jak psie gówno, wszystko wokół…