Kategoria: → reflex
Zlewy wszelakie: od filozofii, przez refleksję ogólną, muzykę, po krytykę, wkurw na rzeczywistość i inne takie :)
Kubki, kubki, kubki…
W międzyczasie postanowiłem odświeżyć swoją norę. Pomalowałem ściany na dwa odcienie szarości, zdarłem wszystkie warstwy farby na suficie, zostawiając goły beton (efekt industrialny – udał się!), wymieniłem linoleum, zamiast nudnego standardowego kinkietu zamontowałem przemysłową lampę z kloszem z grubego szkła i z czarną kratą osłaniającą (jak w piwnicach). Wypierdoliłem wszystkie stare meble + łóżko, stawiając nowy regał, montując nowe półki i szafę + wygodny materac do spania. w oknach czarne rolety, na ścianach trochę grafik monochrome.
Praca zabija
Chyba nie ma ogólnej miary zaliczania przez jednostki spektakularnych tąpnięć w życiu, zwłaszcza jeśli chodzi o tak kruchą i kapryśną materię, jaką jest zdrowie. W moich ustach brzmi to cokolwiek niezbyt poważnie, albowiem konsekwentnie, przez wiele lat wydzierając mordę na koncertach: old punks never die! ważyłem sobie lekce fakt, że jestem astmatykiem, chlejącym i żrącym mocno niezdrowe specyfiki.
Zemsta jest brutalna i ma również związek z robotą, która zjebała mi ponad siedem lat życia.
Opuszczając wczoraj szpital i intensywną terapię poczułem i ulgę i olbrzymi kwas, wewnętrzne zdegustowanie. Można powiedzieć, że odratowali mnie w ostatnim momencie i nie będzie w tym grama przesady. Czy się bałem? Cholera, nie wiem. W pewnym momencie miałem wrażenie, że wiozą mnie na salę intensywnej opieki, a ja gapię się na świetlówki w suficie, które synchronicznie gasną, kiedy przejeżdżam kolejne metry; jakbym gasił za sobą wszystkie światła. Było mi zimno i nie miałem czym oddychać. Nie słyszałem krzyków i słów wokół mnie.
Potem tylko szum tlenu (nigdy nie zapomnę tego zapachu, czy raczej owej życiodajności…) i lekkie pieczenie w miejscach, w których kroplówki pompowały we mnie antybiotyki i inne płyny próbujące przywrócić moje ścierwo do jako-takiej używialności.
Wiele razy w przeciągu ostatnich siedmiu lat poświęcałem się, łażąc do pracy z gorączkami i innymi przeziębieniami. Nie inaczej było ostatnio – zrobiłem to dla kumpli, żeby nie musieli ponad normę tyrać za mnie-nieobecnego. Tym razem odporność organizmu była już żadna; gdyby nie szybka reakcja członków rodziny, pewnie było by już po wszystkim.
Nie chciałbym tutaj epatować moralizatorskim pierdoleniem, ale teraz zrozumiałem, że tak naprawdę za zwyczajną pracowniczą solidarnością kryje się zimna kalkulacja kurwy robiącej kapitalizm na barkach innych, kosztem innych, rękoma innych.
W pewnym momencie życia należy powiedzieć sobie basta! i zminić ten pieprzony krąg ekonomicznej eksploatacji i uzależnienia; wyjście z tej czarnej dziury ma swoją cenę i być może zapłaciłem zbyt wiele (i zapewne płacił będę jeszcze długo), ale nie ma już kroku wstecz. Pierdolcie się wszyscy „przedsiębiorcy” ryjący dziury w brzuchach i głowach pracujących na was ludzi!
To nie będzie recenzja. Tak myślę. To będzie moja mała wędrówka; Praga, jakakolwiek by nie była i jakkolwiek by jej nie odbierać – nigdy nie znika, nie sposób jej wymazać z głowy, nawet gdyby bardzo się chciało. A ja bardzo nie chcę…
* * *
Gwiazdy nad Pragą zgasły.
Lato się skończyło.
Tak właśnie kończy się powieść Jaroslava Rudiša, Cisza w Pradze. Czeski, oryginalny tytuł (Potichu) jeszcze dobitniej splata się zarówno z treścią książki, jak i z jej zakończeniem…
Kilka razy miałem okazję kupić/pożyczyć tą książkę w oryginale. Siedziałem na kiblu u znajomego Czecha, a na pralce leżało Potichu. Pomyślałem: mam tłumaczenie, luz. Teraz wiem, że zjebałem sprawę. Powinienem przeczytać, pochłonąć tą książkę po czesku. W pociągu, w busie, w ruchu – byle po czesku. Powieść Rudiša znakomicie nadaje się do metra, do długich przepraw tramwajowo-autobusowych. Tak, by wokół przeszkadzał nam tłum i dźwięki miasta, by niedbale zaznaczać na której stronie skończyło się czytać i znowu zacząć lekturę po kolejnej przesiadce…
Wypełzam z roboty na przedmieściach Pragi. Czwarta popołudniu. Pierwsze dni września. Lato się skończyło. W Pradze.
Autobusowa pętla zapełnia się robolstwem ostatniej kategorii. Wszyscy pracujemy za pośrednictwem agencji. Legalnie i na samym dnie zarobkowej hierarchii. Plusem są wypłaty-tygodniówki czy nawet dniówki oraz to, że to ja sam decyduję, czy przyjdę jutro do pracy, czy nie. Czy będę pracował osiem, dziesięć, czy dwanaście godzin. Miesiąc, czy pięć dni. Idealnie dla squattersa bez adresu (nikt w agencji nie oburza się na brak stałego miejsca zamieszkania)…
Dwadzieścia minut w śmierdzącym benzyną autobusie. Stary węgierski Ikarus-przegubowiec. Siadam jak zwykle strategicznie, pomiędzy drzwiami, by móc dyskretnie wstać i ulotnić się między przystankami, w miejsce, gdzie być może nie dorwie mnie kanar. W sumie z przyzwyczajenia. Autobus wjeżdża w „prawdziwą Pragę”, w jej przedmieścia, w koniuszki palców miasta… Kilka przystanków i już jestem na ostatnim/pierwszym przystanku metra. Černý Most – żółta linia.
Ukončete, prosím, výstup a nástup, dveře se zavírají! – tekst praskiego metra, który nigdy się nie nudzi.
Jadę opustoszałym wagonem metra, zjebany i myślący tylko kawałkiem mózgu. W plecaku opasły II tom Baśni tysiąca i jednej nocy po czesku, jeden z wielu jaki Patrycja znalazła w śmietniku – śmietnikowy prezent. Nie mam siły czytać… Coraz więcej ludzi w wagonie. Zbliża się stacja Florenc. Krzyżówka z czerwoną linią i wielkie przesiadki… Stąd mam tylko dwa przystanki „do domu”, ale wysiadam i jadę w przeciwną stronę – na I.P. Pavlova. Do agentury, po kasę za pracę.
Wracam do metra z koronami w kieszeni, przeciskam się przez tłum urzędasów, gówniarzy z iPhone’ami, przez tłum Prażaków totalnie zobojętniałych na to, co dzieje się wokół. Ktoś czyta Metro, ktoś gapi się w okno… Ślicznie pachnąca dziewczyna obok mnie umawia się z gościem stojącym tyłem. Dneska? Letňany? Oka! Pachnie tak ładnie, że sam czuję jak śmierdzę squatem.
Wysiadam na Nádraží Holešovice. Prawie w domu… Wyłażę z metra i przechodzę przez ulicę Plynární. Środkowy palec do tramwajarza, który jak zwykle ma wyjebane na przechodniów. Kupuję u Wietnamczyka dwa Braniki, czerwone wino w kartonie, tytoń, kawę i papírky Vážka – najpopularniejsze bletki w Czechach. Witam się ze znajomą żulerą pod sklepem. Przebiegam przez ulicę i w budzie obok stacji metra kupuję najlepszy smažák w tej części Pragi: świeża bułka, gruba panierka, ciąąągnąąąący się ser i sos tatrski. Wracam na drugą stronę ulicy, siadam, jem, piję piwo. Zniknął czas. W Holešovicach tym bardziej. Piwo i smażony ser.
(W Pradze kurewsko trudno odczuć brak czasu wokół, brak presji – jak w każdej metropolii. Niemniej istnieją w tym mieście miejsca, gdzie człowiek zaczyna czuć się inaczej, niż dotychczas. Bez porównań z Polską – po prostu inaczej!)
Na squat jeszcze dwa przystanki autobusem. Zimno. Lato się skończyło. Praga troszkę szarzeje… Dopijam piwo i lecę. Piechotą.
Most Barikádníků, to najmniej romantyczny most nad Wełtawą. Siadam pod jego tłustym betonowym cielskiem i otwieram drugie piwo. Na drugim brzegu Wełtawy na kortach fruwają tenisowe piłki… Ostatnie promienie słońca liżą akademik-wieżowiec, Kolej 17. Listopadu. Nasi sąsiedzi. Skręcam fajkę i gapię się w oleisty nurt rzeki. Jest mi dobrze. Jest mi normalnie. Wełtawa wysysa moje zmęczenie, Branik smakuje tak jak powinien. Teraz nie czuję, że śmierdzę squatem. Teraz czuję tylko paczulę.
Letná i Žižkov – miejsce akcji Ciszy w Pradze, daleko za moimi plecami. Gapię się na zielone wzgórza Troi. Dopijam piwo i przez most wlekę się na squat. Witam się ze wszystkimi i otwieram w kuchni wino w kartonie…
* * *
Czesi w swojej ekspresji, powiedzmy, literacko-filmowej bywają strasznie często nostalgiczni i epatujący samotnością, albo swoistą nieśpieszną zadumą. Książka Jaroslava Rudiša mogłaby równie dobrze nazywać się Samotność w Pradze (brzmi jednak cokolwiek debilnie, biorąc pod uwagę że na podobnym tytule sporo mamony zgarnął polski Paulo Coelho, znany twórca makulatury, niejaki Wiśniewski).
Jest to jednak samotność po brzegi upierdolona hałasem miasta i złowieszczymi trzaskami gdzieś w głębi głowy każdego z bohaterów. Vanda, Petr, Vladimir, Wayne i Hana, to kilka praskich losów splecionych ze sobą w jeden organizm; nie wiedząc o sobie tyle, by przestać czuć się samotnymi, przeciskają się przez krwiobieg Pragi, ocierają o siebie coraz intensywniej. Aż do tego niezapomnianego, cichego końca.
Praga Jaroslava Rudiša, to taka Praga jaką i ja zapamiętałem. Hałaśliwa, śmierdząca, urokliwa w swych zakątkach, których trzeba szukać na własną rękę, bo żaden przewodnik o nich nie napisze. Praga pędząca, wściekająca się na wszelkie przeszkody na jej drodze. Praga wyrzygująca na Most Karola rzesze popapranych turystów nacji wszelakich… Ale Praga, to także Žižkov, dzielnica, w której miasto posiada zupełnie inną gębę.
Rudiš opisuje trwamwajową trasę na Žižkov i widzi za oknem brudnych punków siedzących na skwerach; morze dreadów, irokezów, naszywek… Kto wie, może kiedyś Autor widział nas całą bandą z naszymi squatterskimi psami, gdy włóczymy się po mieście, gdy jedziemy tramwajem na Žižkov, do jednej z setek knajp, gdzie czas rozciąga się jak guma do żucia… My i nasze psy – wszyscy bez smyczy i kagańców…
Userom Linuksa i amatorom grzebania w systemie operacyjnym z poziomu linii poleceń i aplikacji typu CLI (command line interface) nie muszę przypominać jak użytecznym i pomocnym jest polecenie fdisk.
Niestety fdisk jest też kurewsko niebezpiecznym narzędziem partycjonującym – niebezpiecznym dla dwóch grup userów: dla kompletnych newbies, którzy nie są jeszcze z linuksowym terminalem oswojeni oraz dla tych, którzy większość czynności administracyjnych w obrębie Linuksa wykonują właśnie w konsoli i czynią to do bólu rutynowo.
Trafiła kosa na kamień… Dnia pewnego, grzebiąc w bebechach kolejnego z moich debianoidów, postanowiłem zrobić porządek w partycjach i… pewien w 666%, że wszystko robię dobrze, czyli tak jak zwykle, popełniłem mega-głupi błąd, formatując sobie partycję z ebookami, dokumentami, filmami i innymi takimi…
Jak wielki był mój wkurw, możecie sobie tylko wyobrazić. Jeżeli więc macie dysk podzielony na partycje mniej więcej tej samej wielkości, zwracajcie uwagę na ich numerację (sda3, sda4, sda5 itd.) i pamiętajcie gdzie macie dane i co chcecie formatować/usuwać – zwłaszcza gdy robicie to po raz n-ty, niejako z zamkniętymi oczyma. Rutyna , to zguba!
Trochę pobolał fakt, że poszło się jebać tyle danych, zwłaszcza cała baza Calibre z ebookami, które gromadziłem przez lata. Ból tym bardziej dojmujący, że chodzi o książki – wartość zupełnie niemożliwą do „wyceny” jak meble czy telewizor… Rosyjskie słowo ценность (cennost’) – „cenność”, o wiele lepiej określa tą niematerialną wartość.
W tym jednak miejscu swoją pomoc, empatię i troskę wykazała Monika. Nie potraficie wyobrazić sobie mojej radości, gdy za sprawą czyjejś bezinteresowności, w stopniu znacznym odbudowałem to, co sam sobie wykasowałem we flakach kompa! Monika, jesteś kochana!
Wolę czytać, niż pisać…
Nietrudno o taką konstatację w moim przypadku, gdy posty popełniam tutaj raz na sto lat świetlnych. Wygodnie bowiem tłumaczyć swoje lenistwo dość zgrabnym, krótkim zdaniem. Na szczęście to mój blog i mogę nie pisać tak długo, jak tylko mi się zamarzy – komfort życia bez dedlajnu. Taaak, wiem że to tylko moje koślawe wymówki, ale i na nie mogę sobie pozwolić.
Jest jednak jeszcze coś, co dosyć skutecznie zniechęca mnie do wrzucania postów z jakąś relatywną regularnością. Tym czymś jest nieprawdowpodobny nalot „narzędzi internetowych”, których przeznaczenie jest w zasadzie jedno: skondensować informacje/wiedzę i dostarczyć je w formie lekkostrawnej i znośnej gabarytowo.
Zdarza mi się nie dostrzegać faktu, że doba ma dwadzieścia cztery godziny nawet przy tak znikomym obciążeniu dnia jak w przypadku „pakietu”: dom-praca-książka-sen.
Niemożliwym jest wysłuchanie wszystkich informacji (audycji, słuchowisk…) w interesujących mnie rozgłośniach radiowych i mówię tutaj wyłącznie o tych polskojęzycznych i nie-krótkofalowych. O przeczytaniu choćby 60% tego, co mnie zajmuje, mogę tylko pomarzyć, więc te najciekawsze rzeczy wrzucam w Pocket – „na później”.
Z pomocą przychodzi też Feedly; odsiewam maksymalnie źródła informacji i ich zakres, by nie gwłacić sobie mózgu zbędnym śmieciem; o ile na telefonie przegląd widomości na Feedly jest w miarę bezbolesny, o tyle wersja przeglądarkowa i counter pojawiających się nowości – po wyzerowaniu licznika – puchną w zastraszającym tempie i to przy kilkunastu kanałach RSS. Stary dobry newsbeuter w Linuksie służy mi wyłącznie do śledzenia czytanych przeze mnie blogów – nie zdążyłbym z dodawaniem/usuwaniem RSS-ów…

Ten kompletnie pojebany nadmiar informacji degeneruje ludzki umysł, skłania do coraz większej kondensacji tego, co do nas dociera i jeżeli w miarę szybko nie podejmie się decyzji o wyłączeniu machiny info-terroru, można zostać wessanym na wieki wieków. Ja co kilka dni, sukcesywnie czyszczę pamięć krótkotrwałą mojej starzejącej się głowy, bo zwyczajnie w świecie nie wytrzymałbym natłoku gówna. Ale i to czasem nie pomaga.
Stary nawyk obserwowania rzeczywstości, śledzenia wydarzeń, klasyfikowania ich w głowie i wyciągania wniosków (by z czystym umysłem myśl swą przedstawić i zdania swego bronić…) jest już kompletnie anachroniczny. Niestety ciężko jest się wyzbyć tego przyzwyczajenia, co boli, albowiem człowiek stosuje stare metody w nowych czasach. Nie wystarcza samo odsiewanie informacji od chłamu i kupy, ponieważ sama struktura tychże informacji i ich horyzontalny obieg sprawiają, że nie jesteśmy w stanie ogarnąć sensu, kontekstu i wagi niejako za jednym zamachem. „Z pomocą” przychodzą obrazki/obraz będące naczelną formą przekazu (vide youtube, onet, wp, interia itd.), a stąd już o krok od totalnej infantylizacji i informacyjnej śpiączki.
Kolejnym aspektem – po odsianiu i ostrej selekcji – jest waga informacji i jej polityczny wydźwięk. Jako, że żyjemy w przestrzeni uwarunkowanej (czy raczej: uwarunkowywanej) kulturowo, po prostu niemożliwym staje się ucieczka przed lawiną breaking news, zwłaszcza przed wszelkimi informacjami dotyczącymi wydarzeń w zdychającej Europie; zamachy, czy kwestia choćby islamizacji + kilkaset innych „frontów walki” informacją w roli oręża – to wszystko sprawia, że od baaardzo dawna nie mam ochoty na poruszanie tutaj politycznych tematów.
Wydaje mi się jednak, że będę musiał zmienić ów nawyk, albowiem nijak nie ucieknę od polityki oblepiającej jak psie gówno, wszystko wokół…
Spotify
Nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z płatną platformą muzyczną, co więcej – nie zamierzałem płacić za dostęp do muzy. Tak się składa, że większość rzygo-wrzasków, które trafiają w mój zboczony gust, znajduję poza oficjalnymi strumieniami, poza mainstreamem, gdzieś baaardzo daleko od komercyjnych zlewów i znanych gwiazdorskich ruchawek.
Dlaczego więc Spotify? Ano pojawiła się możliwość aktywowania konta Spotify Premium za darmo, więc z niej po prostu skorzystałem. W ramach przedłużenia umowy z siecią komórkową dostałem opcję włączenia Spotify Premium na dwa lata za friko.
O samym Spotify pisano i pisze się w necie mnóstwo. Dobrze i źle. Neutralnie i entuzjastycznie. Ja generalnie z własnej woli nie zapłaciłbym 19.90PLN / miesiąc, aby mieć dostęp do wszystkich funkcji Spotify. Najzwyczajniej w świecie potrafiłbym się bez tego obyć. Skoro jednak mogę za darmochę pogrzebać w czeluściach tego serwisu, a przy okazji – w ramach własnego profilu – zapisywać utwory, słuchać ich w trybie offline, tworzyć sobie playlisty, korzystać ze Spotify na trzech urządzeniach i mieć praktycznie „ze sobą” muzę, której słucham w każdym miejscu – dlaczego nie?
Osobiście korzystam z aplikacji Spotify na Linuxa, która jest mega-przejrzysta i pozwala w bardzo szybkim czasie znaleźć to, co akurat nas interesuje (po tagu, artyście, tytule płyty, radiowych playlistach danej kapeli/artysty etc.). W opcji Premium mamy możliwość obserwowania artystów, stacji radiowych wykonawców / gatunków muzycznych, odsłuchiwania wszystkich płyt, zapisywania ich, tworzenia własnych playlist, kolejkowania muzyki, tworzenia folderów itp.
Na Xiaomi Mi Max mam aplikację pod Androida, która również sprawuje się całkiem spoko i chyba z niej będę najczęściej korzystał. Ponadto w moim internetowym radioodbiorniku Medion – po upgrade’ach – pojawiła się opcja odsłuchiwania aktualnej listy utworów ze Spotify. Obie aplikacje (mobilna i linuksowa) posiadają szybki przełącznik urządzeń, na których możemy słuchać naszej muzyki. Niestety z poziomu Mediona nie jestem w stanie sterować Spotify – radio odtwarza tylko aktualnie wybrany utwór i podaje na wyświetlaczu jego nazwę, nic poza tym. Mimo wszystko bardzo podoba mi się możność odsłuchiwania skolejkowanych utworów w Medionie, zwłaszcza gdy czytam, albo zasypiam – puszczam sobie playlistę z dark ambientem i nie muszę gnić przy laptopie, aby słuchać muzy z głośników…
Co mi się podoba w Spotify? Choćby to, że na dzień dobry znalazłem jakieś 75% DIY muzy, której słucham na co dzień (na screenie poniżej przykład z wycinkiem crust/grindcore kapel, które obserwuję). Świetną rzeczą jest to, że mam „pod ręką” np. wszystkie płyty Napalm Death i nie muszę ich szukać w kompie, nie muszę kopiować ich do telefonu itd. Przy okazji niszowych projektów dark ambient / experimental / power electronics (żeby wziąć pierwsze z brzegu rzeczy, które muzycznie mnie interesują…) wybieram opcję podobnych artystów i mam z kolei błyskawiczny dostęp do kolejnych ciekawych płyt, których w życiu nie słyszałem. Poza tym, przykładowo, zachce mi się w pracy psłuchać starych kawałków Cannibal Corpse albo Amebix i w kilka sekund mam to, czego chcę.
Oczywiście w dużej mierze Spotify, to kopalnia dźwięków spod znaku „twardej komerchy”, ale wszelkie Hot Top 50, Greatest Hits i inne nowinki z korporacyjnych wytwórni to kupa, która kompletnie mnie nie interesuje; personalizuję sobie profil tylko z taką muzyką, jakiej słucham (na przykład nic tak nie cieszy jak wszystkie płyty Ryoi’ego Ikedy w jednym miejscu – podobnie rzecz ma się z innymi artystami typu Aoki Takamasa, Pharmakon, Lustmord…).
Jakość dźwięku w opcji Premium jest po prostu bajkowa. Jeśli wezmę pod uwagę możliwość skonfigurowania sobie w Xiaomi rodzaju suchawek jakich używam i pobawię się equalizerem, dźwięk po prostu zabija!
Póki co nie ma się do czego przypieprzyć, choć powtórzę – nie zdecydowałbym się na płacenie za strumieniowy serwis muzyczny jakim jest Spotify (i jemu podobne). Jeśli jednak zrobiła to za mnie sieć komórkowa, to cynicznie korzystam :)
pix|terror
Odczucie przesytu wokół towarzyszy nam od conajmniej kilkunastu lat; cezura czasowa jest w tym przypadku płynna i silnie skorelowana z postępującą degradacją komunikacji międzyludzkiej, która w swej warstwie technologicznej i praktycznej – paradoksalnie – ma nas zbliżać ku sobie. Nigdy wcześniej nie mieliśmy takich narzędzi komunikacyjnych jak dziś, nigdy wcześniej nie mieliśmy potencjalnego dostępu do tylu źródeł informacji, których obieg jeszcze nigdy nie był tak szybki jak teraz. Pułapka przełomowego XXI wieku.
Stanisław Lem zauważył, że doniosłość owej komunikacyjno-informacyjnej ekspansji w perspektywie rozwoju ludzkości jest w efekcie kontrproduktywna, albowiem wartość wiedzy przyswajanej i multiplikowanej (poprzez wielość źródeł owej wiedzy i poprzez jej internetową choćby dostępność) jest w obecnych czasach bardziej statystyczna, aniżeli merytoryczna. Innymi słowy katalogujemy informacje pęczniejące z sekundy na sekundę, ale ich wartość nie przekłada się na jakościowy, filozoficzny, etyczny czy epistemologiczny progres ludzkości i człowieka jako jednostki.
Lubię wracać myślami do tej konstatacji Lema, bowiem sformułował ją pisarz i futurolog niejako w ramach testamentu dla nas wszystkich, zanim zmarł.
Tutułowy przesyt dotyczy absolutnie wszystkich dziedzin życia i przejawów naszej aktywności. Ponurym paradoksem jest również to, że niedobór czegoś w naszym otoczeniu automatycznie uruchamia wszelkie możliwe siły, by ów „nienormalny” stan zniwelować – poprzez kolejną falę ekspansywnej aktywności w danych dziedzinach. Zatraciliśmy zupełnie zdolność prawidłowego diagnozowania naszych bolączek, a za jedyne skuteczne antidotum uznalismy zaspokajanie potrzeb.
Hibernacja, ucieczka w siebie (czy też ucieczka-w-świat, wgłąb…), urlop od tego zjebanego biegu z przeszkodami, szumnie nazywanego codziennością – wszystkie te reakcje są traktowane jeśli nie jak pomysł wariata (wyskakiwać z pędzącego pociągu?! pozostawić nie ukończony projekt w pracy?! zrezygnować z kupna nowego telewizora?! nie brać kredytu?!), to na pewno jako fanaberia kogoś, komu zapewne się nudzi „w tych zabieganych czasach”…
Wiecie, co znajduje się na powyższym zdjęciu? To deal między UE, a Kanadą… CETA. Kolejna cichcem przepychana umowa między kapitałem a technokratami z UE, kolejny skurwiały alians korporacji i władzy, zaklepywany baaardzo wysoko ponad naszymi głowami… Pomyślcie o tych wszystkich patałachach z PIS, PO, PSL, Nowoczesnej, pomyślcie który z tych pieprzonych darmozjadów przeczytał choćby połowę tej kobyły? Oczywiście żaden. Nie jest ona zresztą wydrukowana „do czytania”, ona w ogóle nie jest do czytania, z samej swej istoty. Tomiszcze, którego nie uniesie żaden pierdolony unijny biurokrata, to atawizm, estetyczny hołd złożony „starodawnym” ceremoniom podpisywania i pieczętowania umów wszelakich.
Podobne gabaryty mają nasze „prywatne księgi wiedzy”, które codziennym klikaniem w necie powołujemy do życia. Ich wartość jest jednak więcej, niż nędzna. I taką pozostanie. Obecne pokolenie trzydziesto-, czterdziestolatków stoi w rozkroku pomiędzy „archaicznymi” metodami oswajania świata sprzed 10-20 lat, a współczesną orgią statystycznego gromadzenia danych (nie wiedzy!), które w przeważającej części są obrazkami, hologramami, majakami 3D/4D. Ludzie są obecnie bezdennie głupi, ale mają 6GB RAMu w smartfonach. Przestrzeń, której nigdy, przenigdy nie zagospodarowaliby w swoich umysłach czymkolwiek cennym…