Hurrra! Przypadek chciał, że niejako przy okazji święta trupów sam stałem się półtrupem, który ledwo się rusza. Otóż… złamałem sobie żebro :) Okoliczności tego wydarzenia są wręcz śmiesznie prozaiczne, zatem nie będę o nich wspominał. Dość powiedzieć, że nie czuję się zbyt świetnie (eufemizm)…
Znajdując jednak złego dobre strony, jestem uradowany tym, że mam teraz tak dużo czasu, by nadrobić wszystkie zaległości książkowe! Jest tego naprawdę dużo. Ostatnimi czasy „ratowałem” się audiobookami, które mają jednak ten mankament, że usypiają człowieka relatywnie szybko i odsłuchiwanie przespanych rozdziałów wlecze się w nieskończoność.
Czekają na rozpoczęcie, jak i dokończenie lektury:
→ Jelena Czyżowa – Czas kobiet;
→ Zbigniew Domino – Syberiada polska ~ Tajga. Tamtego lata w Kajenie ~ Czas kukułczych gniazd;
→ Максим Кантор – Красный свет;
→ Michaił Zoszczenko – Punkt widzenia;
→ Robert David Kaplan – Bałkańskie upiory. Podróż przez historię;
→ Wojciech Jagielski – Wieże z kamienia;
→ Wojciech Górecki – Kaukaski tryptyk;
→ Marek Waldenberg – Rozbicie Jugosławii;
→ Dimitrij Wolkogonow – Stalin. Wirtuoz kłamstwa, dyktator myśli;
→ Peter Watts – Ślepowidzenie;
→ Shakib Siba – Nad Afganistanem Bóg już tylko płacze;
→ Wasilij Grossman – Wszystko płynie…
To tylko czubek góry książkowej. Autentycznie nie wiem do czego najpierw się zabrać; w międzyczasie ostro pomieszałem sobie gatunki literackie i ciężko mi skoczyć np. z hard science fiction do ultra realistycznej literatury faktu traktującej choćby o Bałkanach. Jednak z uwagi na pogruchotane kości, czasu będę miał sporo, by nareszcie połknąć tyle prozy, ile trzeba!
Jutro postaram się skrobnąć coś o dwóch książkach, jakie przeczytałem niedawno. Pierwsza, to rewelacyjny cyberpunk z kategorii military science fiction, czyli Najemnicy, czeskiego autora Tomáša Bartoša. Druga książka, to Dolina nicości, Bronisława Wildsteina – rzecz problematyczna dla mnie, jako dla czytelnika nie pałającego zbytnią sympatią do Autora, który popełnił jednak całkiem niegłupi kawałek prozy.
* * *
Linuksowe duperele…
Zatęskniłem za Openboksem (sic!)… Zawsze uważałem ten menadżer okien za lepszy od Fluksa, mimo, że oba można potraktować bliźniaczo. Wiadomo, AwesomeWM rządzi i chyba nigdy nie „wyzwolę” się z fascynacji tym WM-em (gdyby tylko składnia w lua była jakaś… no… normalna :D:D), ale czasem miewam kaprys i przeskakuję na coś bardziej „klikalnego”…
Żadnej rewelki nie zrobiłem – ot, zwykła autorska konfiguracja z pozycji plików [~/.config/openbox], stary (nieco zmieniony) konfig tint2, wywalenie domyślnego menu (którego zawsze nienawidziłem zarówno we Flux… jak i Openboksie!) dodanie nitrogena do autostartu i zmiana domyślnej konsoli z urxvt na roxterm + zmiana kolorów w konsoli…
- shell – bash;
- WM – Openbox;
- wallpaper manager – Nitrogen;
- terminal emulator – roxterm;
- system panel – tint2;
- GTK theme – SempliceDarkest;
- Openbox-theme – Arkid;
- icon theme – AnyColorYouLike;
- system/terminal font – Liberation Mono;
- music – mpd + ncmpcpp/Sonata, moc, Exaile;
- video – mplayer;
- inet – Firefox, elinks, linphone, uGet, FireFTP;
- irc/xmpp-jabber – weechat, bitlbee;
- graphic – Gimp, Inkscape;
- file manager – mc, Pcmanfm;
- e-mail client – Icedove;
- antivirus: clamav.
(Wiadomo, wszystko, co dużymi literami = aplikacje/funkcje GUI – cała reszta CLI)

