Chyba nie ma ogólnej miary zaliczania przez jednostki spektakularnych tąpnięć w życiu, zwłaszcza jeśli chodzi o tak kruchą i kapryśną materię, jaką jest zdrowie. W moich ustach brzmi to cokolwiek niezbyt poważnie, albowiem konsekwentnie, przez wiele lat wydzierając mordę na koncertach: old punks never die! ważyłem sobie lekce fakt, że jestem astmatykiem, chlejącym i żrącym mocno niezdrowe specyfiki.
Zemsta jest brutalna i ma również związek z robotą, która zjebała mi ponad siedem lat życia. Opuszczając wczoraj szpital i intensywną terapię poczułem i ulgę i olbrzymi kwas, wewnętrzne zdegustowanie. Można powiedzieć, że odratowali mnie w ostatnim momencie i nie będzie w tym grama przesady. Czy się bałem? Cholera, nie wiem. W pewnym momencie miałem wrażenie, że wiozą mnie na salę intensywnej opieki, a ja gapię się na świetlówki w suficie, które synchronicznie gasną, kiedy przejeżdżam kolejne metry; jakbym gasił za sobą wszystkie światła. Było mi zimno i nie miałem czym oddychać. Nie słyszałem krzyków i słów wokół mnie.
Potem tylko szum tlenu (nigdy nie zapomnę tego zapachu, czy raczej owej życiodajności…) i lekkie pieczenie w miejscach, w których kroplówki pompowały we mnie antybiotyki i inne płyny próbujące przywrócić moje ścierwo do jako-takiej używialności.
Wiele razy w przeciągu ostatnich siedmiu lat poświęcałem się, łażąc do pracy z gorączkami i innymi przeziębieniami. Nie inaczej było ostatnio – zrobiłem to dla kumpli, żeby nie musieli ponad normę tyrać za mnie-nieobecnego. Tym razem odporność organizmu była już żadna; gdyby nie szybka reakcja członków rodziny, pewnie było by już po wszystkim.
Nie chciałbym tutaj epatować moralizatorskim pierdoleniem, ale teraz zrozumiałem, że tak naprawdę za zwyczajną pracowniczą solidarnością kryje się zimna kalkulacja kurwy robiącej kapitalizm na barkach innych, kosztem innych, rękoma innych.
W pewnym momencie życia należy powiedzieć sobie basta! i zminić ten pieprzony krąg ekonomicznej eksploatacji i uzależnienia; wyjście z tej czarnej dziury ma swoją cenę i być może zapłaciłem zbyt wiele (i zapewne płacił będę jeszcze długo), ale nie ma już kroku wstecz. Pierdolcie się wszyscy „przedsiębiorcy” ryjący dziury w brzuchach i głowach pracujących na was ludzi!
To nie będzie recenzja. Tak myślę. To będzie moja mała wędrówka; Praga, jakakolwiek by nie była i jakkolwiek by jej nie odbierać – nigdy nie znika, nie sposób jej wymazać z głowy, nawet gdyby bardzo się chciało. A ja bardzo nie chcę…
* * *
Gwiazdy nad Pragą zgasły.
Lato się skończyło.
Tak właśnie kończy się powieść Jaroslava Rudiša, Cisza w Pradze. Czeski, oryginalny tytuł (Potichu) jeszcze dobitniej splata się zarówno z treścią książki, jak i z jej zakończeniem…
Kilka razy miałem okazję kupić/pożyczyć tą książkę w oryginale. Siedziałem na kiblu u znajomego Czecha, a na pralce leżało Potichu. Pomyślałem: mam tłumaczenie, luz. Teraz wiem, że zjebałem sprawę. Powinienem przeczytać, pochłonąć tą książkę po czesku. W pociągu, w busie, w ruchu – byle po czesku. Powieść Rudiša znakomicie nadaje się do metra, do długich przepraw tramwajowo-autobusowych. Tak, by wokół przeszkadzał nam tłum i dźwięki miasta, by niedbale zaznaczać na której stronie skończyło się czytać i znowu zacząć lekturę po kolejnej przesiadce…
Wypełzam z roboty na przedmieściach Pragi. Czwarta popołudniu. Pierwsze dni września. Lato się skończyło. W Pradze.
Autobusowa pętla zapełnia się robolstwem ostatniej kategorii. Wszyscy pracujemy za pośrednictwem agencji. Legalnie i na samym dnie zarobkowej hierarchii. Plusem są wypłaty-tygodniówki czy nawet dniówki oraz to, że to ja sam decyduję, czy przyjdę jutro do pracy, czy nie. Czy będę pracował osiem, dziesięć, czy dwanaście godzin. Miesiąc, czy pięć dni. Idealnie dla squattersa bez adresu (nikt w agencji nie oburza się na brak stałego miejsca zamieszkania)…
Dwadzieścia minut w śmierdzącym benzyną autobusie. Stary węgierski Ikarus-przegubowiec. Siadam jak zwykle strategicznie, pomiędzy drzwiami, by móc dyskretnie wstać i ulotnić się między przystankami, w miejsce, gdzie być może nie dorwie mnie kanar. W sumie z przyzwyczajenia. Autobus wjeżdża w „prawdziwą Pragę”, w jej przedmieścia, w koniuszki palców miasta… Kilka przystanków i już jestem na ostatnim/pierwszym przystanku metra. Černý Most – żółta linia.
Ukončete, prosím, výstup a nástup, dveře se zavírají! – tekst praskiego metra, który nigdy się nie nudzi.
Jadę opustoszałym wagonem metra, zjebany i myślący tylko kawałkiem mózgu. W plecaku opasły II tom Baśni tysiąca i jednej nocy po czesku, jeden z wielu jaki Patrycja znalazła w śmietniku – śmietnikowy prezent. Nie mam siły czytać… Coraz więcej ludzi w wagonie. Zbliża się stacja Florenc. Krzyżówka z czerwoną linią i wielkie przesiadki… Stąd mam tylko dwa przystanki „do domu”, ale wysiadam i jadę w przeciwną stronę – na I.P. Pavlova. Do agentury, po kasę za pracę.
Wracam do metra z koronami w kieszeni, przeciskam się przez tłum urzędasów, gówniarzy z iPhone’ami, przez tłum Prażaków totalnie zobojętniałych na to, co dzieje się wokół. Ktoś czyta Metro, ktoś gapi się w okno… Ślicznie pachnąca dziewczyna obok mnie umawia się z gościem stojącym tyłem. Dneska? Letňany? Oka! Pachnie tak ładnie, że sam czuję jak śmierdzę squatem.
Wysiadam na Nádraží Holešovice. Prawie w domu… Wyłażę z metra i przechodzę przez ulicę Plynární. Środkowy palec do tramwajarza, który jak zwykle ma wyjebane na przechodniów. Kupuję u Wietnamczyka dwa Braniki, czerwone wino w kartonie, tytoń, kawę i papírky Vážka – najpopularniejsze bletki w Czechach. Witam się ze znajomą żulerą pod sklepem. Przebiegam przez ulicę i w budzie obok stacji metra kupuję najlepszy smažák w tej części Pragi: świeża bułka, gruba panierka, ciąąągnąąąący się ser i sos tatrski. Wracam na drugą stronę ulicy, siadam, jem, piję piwo. Zniknął czas. W Holešovicach tym bardziej. Piwo i smażony ser.
(W Pradze kurewsko trudno odczuć brak czasu wokół, brak presji – jak w każdej metropolii. Niemniej istnieją w tym mieście miejsca, gdzie człowiek zaczyna czuć się inaczej, niż dotychczas. Bez porównań z Polską – po prostu inaczej!)
Na squat jeszcze dwa przystanki autobusem. Zimno. Lato się skończyło. Praga troszkę szarzeje… Dopijam piwo i lecę. Piechotą. Most Barikádníků, to najmniej romantyczny most nad Wełtawą. Siadam pod jego tłustym betonowym cielskiem i otwieram drugie piwo. Na drugim brzegu Wełtawy na kortach fruwają tenisowe piłki… Ostatnie promienie słońca liżą akademik-wieżowiec, Kolej 17. Listopadu. Nasi sąsiedzi. Skręcam fajkę i gapię się w oleisty nurt rzeki. Jest mi dobrze. Jest mi normalnie. Wełtawa wysysa moje zmęczenie, Branik smakuje tak jak powinien. Teraz nie czuję, że śmierdzę squatem. Teraz czuję tylko paczulę.
Letná i Žižkov – miejsce akcji Ciszy w Pradze, daleko za moimi plecami. Gapię się na zielone wzgórza Troi. Dopijam piwo i przez most wlekę się na squat. Witam się ze wszystkimi i otwieram w kuchni wino w kartonie…
* * *
Czesi w swojej ekspresji, powiedzmy, literacko-filmowej bywają strasznie często nostalgiczni i epatujący samotnością, albo swoistą nieśpieszną zadumą. Książka Jaroslava Rudiša mogłaby równie dobrze nazywać się Samotność w Pradze (brzmi jednak cokolwiek debilnie, biorąc pod uwagę że na podobnym tytule sporo mamony zgarnął polski Paulo Coelho, znany twórca makulatury, niejaki Wiśniewski).
Jest to jednak samotność po brzegi upierdolona hałasem miasta i złowieszczymi trzaskami gdzieś w głębi głowy każdego z bohaterów. Vanda, Petr, Vladimir, Wayne i Hana, to kilka praskich losów splecionych ze sobą w jeden organizm; nie wiedząc o sobie tyle, by przestać czuć się samotnymi, przeciskają się przez krwiobieg Pragi, ocierają o siebie coraz intensywniej. Aż do tego niezapomnianego, cichego końca.
Praga Jaroslava Rudiša, to taka Praga jaką i ja zapamiętałem. Hałaśliwa, śmierdząca, urokliwa w swych zakątkach, których trzeba szukać na własną rękę, bo żaden przewodnik o nich nie napisze. Praga pędząca, wściekająca się na wszelkie przeszkody na jej drodze. Praga wyrzygująca na Most Karola rzesze popapranych turystów nacji wszelakich… Ale Praga, to także Žižkov, dzielnica, w której miasto posiada zupełnie inną gębę.
Rudiš opisuje trwamwajową trasę na Žižkov i widzi za oknem brudnych punków siedzących na skwerach; morze dreadów, irokezów, naszywek… Kto wie, może kiedyś Autor widział nas całą bandą z naszymi squatterskimi psami, gdy włóczymy się po mieście, gdy jedziemy tramwajem na Žižkov, do jednej z setek knajp, gdzie czas rozciąga się jak guma do żucia… My i nasze psy – wszyscy bez smyczy i kagańców…
Przewiew, chłód, lodówka, wiatr, lód, piwo, zimna wódka, prysznic, wentylator, woda, cień, Якутск, Магадан… Te i kilka innych słów kołatają się od dwóch tygodni w mojej przegrzanej, zmęczonej głowie. Mimochodem człowieka dopada wkurw, rozdrażnienie, agresja wręcz, gdy bezsilnie ucieka się od tego piekła, a skutki są i tak żałosne…
W domu nędzny wentylatorek, śmiesznie mały – z uporem mieli galaretowatą zawiesinę, stwarzając jedynie pozory chłodu na metrze sześciennym wokół siebie; jedyna nadzieja w przeciągu, który co jakiś czas przynosi małą falę chłodniejszego powietrza. W pracy jeszcze większa porażka – syk laserów, smród stali i aluminium, 45°C nad głową…
30_07K_ST3_10_1 | steel #10 | laser CO2, He, N | nozzle: 1.7 | head 7.5”
W takich warunkach człowiek marzy o lodowatym prysznicu, a nie o nowych książkach. Wiadomości czytane w necie rozmazują się na ekranie, jak fantasmagoria, a mózg skołowany zwalnia obroty… Zbliżająca się burza budzi nadzieję na przynajmniej godzinę ulgi, a w efekcie przypomina słabe pierdnięcie między chmurami i kolejne godziny smażenia się w cieniu…
Mniej więcej o 19-tej moje otoczenie zaczyna przypominać szklarnię nocą. Betonowy kloc oddaje ciepło, powietrzny glut wisi nad głową. Zamiast grindowych rzygów – power electronics i noise. Dźwięki te chyba najlepiej oddają atmosferę wyczerpania i wkurwienia po całym dniu w piekarniku. Ostatnio często słucham Pharmakon – dzielnej, hałasującej dziewczyny z Nowego Jorku, której kompozycje urywają jaja i inne części ciała!
Margaret Chardiet (tak brzmi jej prawdziwe imię i nazwisko) tworzy rozwalający DIY noise / power electronics z naprawdę pierwszej półki – każdy jej kawałek jest kwintesencją tych gatunków i naprawdę sporo domorosłych „tfurców” sceny noise może zwinąć swoje kable, ewentualnie powiesić się na nich, gdy na horyzoncie pojawia się Pharmakon. To dźwięk agresywny, przemyślany i brutalny. Elektronika, w której próżno szukać ozdobników i smaczków (bo tych akurat noise i power electronics nie potrzebują) – jest za to mnóstwo emocji i brudu, w których zapewne zakochają się niegrzeczne dziewczynki i chłopcy. Wokal Pharmakon nie oszczędza naszych uszu i w tej dźwiękowej kategorii jest po prostu mistrzowski!!! Przestery tylko tam, gdzie to naprawdę konieczne, wspaniały wrzask, a w tle gęsto i brudno. Rozmawiałem z kilkoma maniakami takiej muzy i okazało się, że nie tylko mnie twórczość Pharmakon kojarzy się z BDSM w warstwie dźwiękowo-nastrojowej :)
A w „mojej” crust/grind-piaskownicy mielę ostatnio kilka ciekawych hord, które może nie nowe, ale doskonale działają na uszy spragnione wyjebów w dobrym wydaniu.
Pierwszą z nich jest polski Norylsk. Koincydencja: Norylsk (w oryginale: Норильск), to jedno z moich ulubionych miast rosyjskich i myślę, że taka nazwa na kapelę grindcore’ową jest po prostu rewelacyjna. Biorąc pod uwagę samo położenie Norylska i jego klimat (dosłownie i w przenośni) – ekstrem! Wszystko pasuje!
Norylsk, to technicznie świetnie zagrany grindcore z social-politik tekstami. Muzycznie nie ma się do czego przyczepić – grind as fuck! Mnie osobiście drażnią wokalowe wstawki a’la Dead Infection (bo tego typu kapele, to jednak nie moja bajka), ale wszystko inne – rzeźnia! Doskonały grind-wypierdol made in Poland! Polecam!
Innym ciekawym rzygiem jest rosyjski Minaret. Ostatnie lata na DIY scenie HC/punk, to wysyp wielu kapel, które zwyczajowo wrzuca się do wora z napisem: neocrust. Mnie ta etykietka strasznie wkurwia (nie od dziś zresztą…), ale naprawdę dużo kapel grających wrzask tego typu daje radę i jest po prostu rewelacyjna! Dla mnie Minaret, to świetnie zagrane (i nagrane) screamo, które pozostaje na długo w głowie. Mam wrażenie, że momentami jest to hałas podobny do białoruskiej kapeli Киста, jednak bardziej agresywny, mniej hardcore’owy, bardziej blackened crust/emo violence. Technicznie świetnie zgrane, wokal po prostu wyjebany!!! Jak dla mnie – delicje!!! Link do ostatniej płyty: Криминальная Россия (Bandycka Rosja) → tutaj.
Kolejna super banda z Rosji – Moro Moro Land. Miałem okazję poznać chłopaków osobiście na jednym z gigów i oprócz tego, że grają rewelacyjny blackened crust / screamo, są naprawdę sympatycznymi, młodymi kolesiami, poważnie podchodzącymi do tego, co grają.
Kiedy słucha się ich muzy, od razu czuje się zaangażowanie i to, że tworząc swoje kawałki, kolesie wkładają w to wiele pracy i emocji. Są cholernie szczerzy. Szczególnie słychać i widać to na koncertach. Zapewne nie raz zawitają gdzieś w nasze okolice (sam widziałem ich w Czechach). Poza tym chciałbym zrobić im mini-trasę po Polsce.
I jeszcze jedno – Nirvana, to nie moja para kaloszy – mówiąc najłagodniej. Ale poniższy cover Something in the way, to po prostu mistrzostwo świata i … sami posłuchajcie!
* * *
Gdzieś tam z tyłu przepoconego mózgu mam kilka innych tematów, ale dziś nie chce mi się już ich tutaj wydalać… O książkach będzie następnym razem, o polityce w krzywym kraju nad Wisłą również. Na koniec pełne zanurzenie z Periskop.
Periskop, to projekt dark ambient/sea ambient. Każda z kompozycji, to kolejny kawałek zimnej morskiej przestrzeni; wydawać by się mogło, że przy tych zjebanych upałach, to jakaś ulga: zanurzyć się w morzu. Nic podobnego :) Tutaj zanurzenia są na tyle głębokie, że nie ma mowy o uldze. Włączcie wyobraźnię i sami sprawdźcie!
* * *
Gdy pracuję nocą, czasem kopnie mnie szczęście i niebo podaruje małe kłębowisko chmur nad ranem… Powietrze śmierdzi cudownie ozonem i burza powoli sunie w moją stronę. Wtedy choć na moment jest znośnie. Chcę kilka miesięcy chłodu w monochromie… Bez kolorów, bez słońca, bez cielska upału…
* * *
Jak widać, tutaj rzadko się udzielam. Zwyczajowo siedzę w ruskim necie, ale jeśli coś ciekawego, albo prozaicznego znajdę, wrzucam linki na Quittera, względnie jakieś swoje pojebane reflexy na 160 znaków… Obrazkowo, politycznie, estetycznie itp. jestem na Diasporze*.
Jestem mniej więcej 15 książek do tyłu, jeśli chodzi o recenzje. Przeczytałem nieco więcej, ale nie wszystko jest warte ślęczenia nad klawiaturą. Teraz mój mózg pochłania sześć knig jednocześnie, a niektórych nie mogę skończyć od miesięcy (sic!). Piję i pracuję w tempie zwyczajowym, bez denerwacji życiowych. Trzeba było przemielić parę fragmentów Ciorana, by nabrać dystansu i nie zawracać dupy sobie i innym (np. tutaj) rozmaitymi „rozterkami”.
Dnia 15 czerwca udaję się do Odessy i najchętniej w ogóle bym stamtąd nie wracał, ale chyba jeszcze trochę pogniję na smyczy stałej pracy, choć wkurw na atmosferę w robocie osiąga poziomy niebezpieczne. A sama wyprawa na Ukrainę? Podczas jednej z biesiad z dwoma starymi znajomymi, wymyśliliśmy, że byłoby miło wybrać się po wieeeelu latach gdzieś razem. Pierwszą opcją była Pula i Chorwacja, ale ostatecznie wyszło nam, że jedziemy na Wschód. Nie trzeba było mnie namawiać… Chciałbym zobaczyć się „po drodze” z wieloma znajomymi ukraińskimi i mam nadzieję, że mi się uda. W samej Odessie znam raptem 2-3 osoby, ale powinno być ok.
Potem ruszyłbym dalej, do Saratowa, Kazania, Czelabińska i jeszcze, jeszcze na Wschód, gdzie i znajomych całe mnóstwo i wiadomo: мечта жизни – Сибирь… Dobra, nie ciągnę tematu dalej…
Z rzeczy mniej spektakularnych – odkryłem źródło wielce szlachetnego bimbru, którym delektuję się od czasu do czasu. W ogóle będąc pijakiem, natrafiam na całkiem unikatowe trunki i chyba kiedyś zasiądę i przy symbolicznej pięćdziesiątce i napiszę to i owo w temacie powyższym. O wyższości bimbru nad sklepowym shitem nie wspominam – wtajemniczeni dawno posiadają ową wiedzę. Jestem z pokolenia 40%+ zatem siłą rzeczy zdarza mi się kupować wódę w sklepie. Okazuje się, że bez marudzenia i krzywienia gębą wchodzi mi tylko Żołądkowa Czysta de Luxe i Luksusowa, chociaż ostatnio – jak syn marnotrawny – powróciłem do Extra Żytniej i chwalę sobie wielce. Wyższe półki, drinki, rude wódy i inne takie pozostawiam smakoszom i burżujom.
Na fotach ostatnio kupione książki – czytane, bądź oczekujące. Dobranoc.
Herbata, fajka, w tle Радио Тунгуска… Nocne, trzeszczące myśli, jak karaluchy łażące po sobie, tłoczące się, ocierające się pancerzykami. W obrębie swojego mikro-świata; ni to zanurzone w rzeczywistości, ni odległe o całe lata świetlne od konkretu tejże. Nakręcana, głucho i fałszywie brzmiąca ludzka trywialność. Moja, albo twoja. Co za różnica…
Kilka dni temu, po-raz-kóryś-z-kolei, potknąłem się o kilka złudnych przeświadczeń odnoszących się do drugiego – bliskiego, jak sądziłem – człowieka. Doświadczenie tyleż rozpoznawalne, co traumatyczne. Potwierdzające jedynie to, że w gruncie rzeczy nie jesteśmy zbyt rozgarniętymi zwierzętami i nie potrafimy w odpowiednim momencie oddalić się od potencjalnego źródła przykrości, podobnie jak nie zawsze jesteśmy w stanie (bądź nie chcemy) przewidzieć tego, że stanie się coś złego. Brzmi groteskowo, bo na próżno w ludzkich podrygach doszukiwać się czegoś patetycznego. A pojęcie bliskości w tym kontekście jawi się raczej jako uświadomiona śmieszność, niż swego rodzaju monolit, poprzez który możemy określać nasze położenie względem przychylności innych ludzi. Bliskość, to kolejna kategoria pusta, pozbawiona desygnatu. Określająca raczej mgliste odczucie zbliżania się do człowieka, niż bycia-w-życiu drugiej osoby. W zasadzie bardziej mówimy tutaj o dynamice pewnych przeżyć, aniżeli o czymś konkretnym, przez nas wykreowanym; człowiek kurewsko rzadko jest twórcą czegokolwiek stabilnego, tym bardziej w obrębie doświadczeń z innym człowiekiem. Interakcje naznaczone ową bliskością, są jedynie aktami wzajemnego sprawiania sobie przyjemności, względnie życzliwego tolerowania się w ciasnej przestrzeni. Wszystko inne, to koślawy dramat z pijanym reżyserem marzącym o niepowtarzalnym spektaklu.
Odczucie bycia-w-świecie, bezlitośnie eksploatowane na przestrzeni dziejów (nie tylko jako pojęcie ontologiczne czy epistemologiczne) przez filozofów wszelkich szkół i odcieni, to dla mnie odczucie bycia-w-dystopii. Bycia w złym miejscu. Bycia równie oczywistego, co niemożliwego do zniesienia bez odruchu zniechęcenia i mdłości. Cioran pisząc o tego typu doświadczeniu świata, przywołuje samobójstwo jako potencjalność wyciągającą nas ponad powierzchnię owego zniechęcenia. Mnie jednak nie interesuje samobójstwo „terapeutyczne”, ani żadne inne. Krańcowość doświadczania rzeczywistości – idąc tym samym tropem, co Emil Cioran – musi, jak sądzę, zawierać w sobie zgodę na istnienie tragedii. Innymi słowy, nie sposób wspomnianą wyżej bliskość odczuć i oswoić w sobie, jeśli nie przyjmiemy możliwości jej całkowitego unicestwienia (przez coś lub przez kogoś) – mając świadomość ostateczności wszystkiego, z czym przychodzi nam się zderzać w życiu, możemy naprawdę cieszyć się tym, co się nam przydarza.
Dlatego też rzeczywistość jako dystopia nie stanowi dla mnie niczego potencjalnie negatywnego. Biorąc pod uwagę kompletny (chciałoby się powiedzieć nawet: komplementarny w odniesieniu do świata) brak sensu istnienia, jak i nieobecność prawdy (jako obiektywnej kategorii porządkującej nasze życie pod względem etycznym, czy społecznym), przyjmuję ową dystopię za fakt, nie walczę z czymś, co przecież ani mnie nie atakuje, ani nie przysparza mi korzyści / przyjemności.
Wyłączenie się z „oficjalnego” obiegu słów, myśli, odczuć i stosunków międzyludzkich traktuję jako element „higieny duchowej”. Niebranie udziału w orgii nadużywania pojęć pustych, jest jednocześnie niezgodą na permanentne samooszukiwanie się, na tresowanie siebie samego pod kątem posłuszeństwa względem przekonania, że człowiek z natury jest dobry, że zawsze powinna kierować naszym życiem jakaś wzniosła idea, że wszyscy jesteśmy cząstkami jakiegoś lepszego, wydumanego świata itd. Podobnych niczym nie popartych i naiwnych w gruncie rzeczy przekonań jest całe mnóstwo. Odrzucenie ich, to jak pozbycie się balastu – po to właśnie, by autentyczne chwile czegoś dobrego w naszym życiu trwały możliwie najdłużej. Nie mamy bowiem innego wyjścia – jako istoty żywe potrafimy pełzać w przestrzeni jedynie na smyczy czasu. To, co odróżnia nas od innych ludzkich bestii, to percepcja czasu na poszczególnych odcinkach krzywej bycia. Dzięki temu udaje się nam dotknąć drugiego człowieka tak, by go nie zabić, względnie tak, by nie zabić w nim czegoś ważnego. Ważnego dla niego, a czasem i dla nas.
Kiedy znika ktoś, kto oślepił nas ową bliskością, kto wytworzył w naszej głowie (i pod powiekami) kolorowe powidoki, wtedy pozostajemy sami i ten właśnie moment staje się kluczowy. Wobec tej chwili – wydawać by się mogło – jesteśmy bezradni, ale tak naprawdę wszystko inne, co jeszcze nie wgniotło nas w ziemię – istnieje. Łącznie z nami. Podnoszę głowę i gapię się w niebo. Na północy Wega jaśnieje żywym światłem, zaledwie dwadzieścia pięć lat świetlnych od mojej smutnej gęby…
W tym samym czasie, bez względu na wszystko, miliony pulsarów wypluwają w przestrzeń kosmiczną równe porcje fal elektromagnetycznych, docierających w formie fal radiowych do Ziemi. To jednostajny, zimny odgłos, oddech gwiazdy z zapadniętym jądrem. Jak latarnie morskie w otchłani. Światło i puls. I ja na planecie tak nieznaczącej i tak śmiesznie małej, że mimowolnie [mimo wszystko] uśmiecham się… Bo każdy z nas jest jak pulsar…
Cóż, każdemu bibliofilowi, a szczególnie temu zorientowanemu na jakąś konkretną tematykę, zdarza się kupić książkę, która jest nie tylko słaba merytorycznie (estetycznie, formalnie etc.), ale i wywołuje wkurw szczególnego rodzaju: człowiek wścieka się nie tylko na autora lipnej publikacji, lecz również na siebie samego – że wydał na coś takiego kasę.
Mowa tutaj o książce Borisa Reitschustera pt Ruski ekstrem. Jak nauczyłem się kochać Rosję. Kilka godzin temu skończyłem to czytać, zatem nie zadałem sobie trudu by sprawdzić, czy istnieje przekład rosyjski tego czegoś, ale jeśli istnieje, daję głowę że olbrzymia większość moich znajomych z Rosji (nawet tych spoza Moskwy), po przeczytaniu powiedziałaby zdziwiona: Бляя! Что за хрень?!
Serio, dawno nie czytałem tak bzdurnej, sztucznej i nudnej książki o Rosji. Nie chwaląc się, przeczytałem ich sporo, a dodatkowo na codzień częściej używam na kompie cyrylicy, aniżeli alfabetu łacińskiego; jednym słowem, jakoś tam siedzę w temacie Rosji, a co najważniejsze, mam kontakt z Rosjanami – zarówno w necie jak i w realu. Ruski ekstrem, to niewątpliwie wypadek przy pracy jaki przydarzył się Autorowi – rodowitemu Niemcowi, który o Moskwie opowiada jak typowy Niemiec, patrzy na nią przez pryzmat mentalności typowego Niemca i niechcący zapewne, przyczynia się swoją pisaniną do utrwalenia stereotypu typowego Niemca. Sztywniachy, który w swoim mniemaniu przeżył „ekstremalną przygodę na Wschodzie”.
Już na początku książki coś mi nie pasowało. Oto bowiem młody Niemiec wyjeżdża do Moskwy, by zamieszkać w tej metropolii. Zaczyna swą opowieść od razu z grubej rury: mamy przygotować się na prawdziwy tytułowy ekstrem, na hardkorową jazdę po stolicy hardkorowego kraju. Wow!
Potem jest już tylko gorzej i gorzej…
Klatki schodowe w betonowych blokach śmierdzą! Windy są brudne, wadliwe i pobazgrane! Ruscy nie przestrzegają przepisów drogowych! Wszędzie panuje biurokratyczny chaos! Pracownica linii lotniczych w syberyjskim mieście nie potrafi pobrać opłaty niemiecką kartą kredytową! Rosjanie przeklinają, chleją wódę, dają i biorą łapówki! Wszystko to opisane w tonie: taaak! to się dzieje naprawdę, to rosyjska rzeczywistość!
Reitschuster wpada na starcie w dwie pułapki i do końca książki tkwi w nich bezradnie, nie zdając sobie zbytnio sprawy z owej bezradności; czytelnik odnosi wrażenie, że Autor nieco przygłupawo się uśmiecha i święcie wierzy w to, że Moskwa rysowana z jego perspektywy, to rzeczywiście Moskwa realna. Wracając jednak do pułapek…
Pierwszą z nich jest fakt, że Reitschuster opisuje swoje przeżycia jako „Niemca w Rosji” w ten sposób, że permanentnie konfrontuje zwyczajowe stereotypy Niemca i Rosjanina. Skąpstwo vs pijana szczodrość, sztywność vs zawadiackie rozbuchanie, rzeczowość vs „rosyjska dusza”, dyscyplina vs anarchia, oszczędność vs wieczna bieda, lśniące mercedesy vs rozpierdolone łady… I tak do końca czegoś, co wydawca nazwał (sic!) książką-przewodnikiem. Żeneda!
O ile ze stereotypami nt. Rosjan w tej książce można dosyć łatwo się rozprawić (w dużej mierze są one po prostu bzdurne, albo naciągane, o czym przekonał się każdy kto miał, bądź ma, styczność z mieszkańcami Rosji), o tyle to co pisze Reitschuster o sobie i swojej niemieckości w konfrontacji z cielskiem Moskwy brzmi tak, jakby Autor był po prostu klonem „typowego Niemca” – innymi słowy nie postrzega swojej niemieckości tak, jak postrzega obserwowaną rosyjskość – jako zbiór przywar. To właśnie druga pułapka.
Informacje o codziennośći w Moskwie – te bardziej, hmm… „neutralne” – w gruncie rzeczy opisywane są rzeczowo i bez polotu; po prostu Reitschuster nie odkrywa Ameryki i pisze to, o czym pisało przed nim wielu innych dziennikarzy z zagranicy. W dodatku czyni to w tak wąskim spektrum, że dyskfalifikuje go to, jako rzetelnego obserwatora życia Moskwian. Dlaczego? Czytelnik ma wrażenie, iż czyta książkę napisaną przez bogatego paniczyka, łażącego po restauracjach, biurach, wkurzającego się na wieczne korki w centrum Moskwy. Dość powiedzieć, że mieszka w budynku z ochroną, którego właścicielem jest rosyjskie MSW. Tytułowy ekstrem, to wspomniane śmierdzące klatki schodowe, dziury w jezdni, nieuprzejme kelnerki, brudne kible w hotelach i dziurawe fotele w samolotach Aerofłotu.
A gdzie Moskwa betonowych dżungli, gdzie bezdomność, problem nielegalnej imigracji, gdzie mafia, gdzie przeciętny Rosjanin, bądź ten, który znajduje się od owej przeciętności oddalony o całe lata świetlne? O polityce w tej książce jest tyle, że ręce opadają. A przecież Moskwa, to również Kreml, kapitał i władza.
Reitschuster mimochodem opisuje też swoje „wycieczki” na Krym, na Syberię, czy do Osetii Północnej, chcąc nam przybliżyć życie „zwykłych Rosjan”… Hmm… nie wiem, ja na jego miejscu nie wspominałbym o takich „przeżyciach”, bo po prostu uznałbym to za totalny obciach; koleś pisze otwarcie o rzeczywistości, której kompletnie nie ogarnia swoim niemieckim umysłem wygodnisia.
OK, polski czytelnik może w ten sposób pastwić się nad bogu ducha winnym młodym dziennikarzem z Niemiec, bo w końcu i nas kopnął zaszczyt życia w jednym z demoludów, więc mniej więcej wiemy o co biega z postsowiecką mentalnością i jej pochodnymi. Totalną ściemą jednak – ze strony wydawnictwa Carta Blanca – jest wciskanie tej książki jako… przewodnika po Moskwie!
Ruski ekstrem może być ekstremalną lekturą dla statecznego emeryta z Bawarii. Po jaką cholerę wydawać coś takiego w Polsce? Nie wiem. Wiem, że nie warto kupować tej książki – szkoda i kasy i czasu na jej czytanie. Na szczęście nie możemy narzekać na brak kompetentnego i ciekawego reportażu nt Rosji – zarówno tego polskiego jak i zagranicznego. Amatorkę pozostawmy Bawarczykom po 60-tce…
A więc tak… Spłodziłem kilkadziesiąt (jeśli nie więcej) mało porywających historyjek tyczących się tego, dlaczego właściwie znikam. Żadna z nich nie jest warta uwagi, albowiem wszystkie wymyślam tak naprawdę na własny użytek. Wmawiam sobie później, że któraś z nich brzmi na tyle wiarygodnie, by potraktować ją poważnie. Trudno jednak umówić się z samym sobą, nie wspominając już o innych ludziach.
Domyślam się, że jest to kurewsko groteskowe. Nic na to nie poradzę. Nie chce mi się.
Żyję sobie w lesie, pozbawiony ckliwych uniesień związanych z okolicznościami przyrody. Bywają jednak tendencje wznoszące – gdy piję, albo przestaję pić i rzucam się chciwie na książki; w słowie pisanym chaust powietrza, w cyrylicy szorstkie bruzdy…
Mieszkanie w lesie, ucieczka z lasu; słuchawki w uszach, crustowy rzyg i zjazd rowerem w dół. W beton.
Lekko mi, gdy nie muszę myśleć o tym, co należałoby powiedzieć poszczególnym ciekawskim, dobijającym się, włamującym i awanturującym się – w lesie i poza nim. Rower, wódka, książka czy wyciszony telefon. Heidegger, historia Omska, jointy w morawskich wioskach, albo leniwa abstynencja podszyta kacem moralnym. To wszystko sprawia, że czuję się nieco mniejszym skurwielem w stosunku do innych – we własnych oczach. To dosyć debilna forma samousprawiedliwiania się, dlatego też nie przeczytacie tutaj, dlaczego po raz n-ty ulotniłem się na długi czas.
Nawet, gdyby mogło wydawać się inaczej, jakoś tam funkcjonuję :)
Zauważyłem, że od listopada nie popełniłem tutaj nic konkretnego, ale w międzyczasie działo się zbyt wiele, abym miał głowę do blogów i innych takich… Zmarła moja babcia, kobieta-anioł (jakkolwiek to brzmi ze strony antychrysta, nieważne), ktoś, komu w życiu zawdzięczam chyba najwięcej. To była śmierć najbardziej traumatyczna, jaką dotąd przeżyłem w rodzinie. Coś, z czym sam umierałem kilka tygodni – bez rodzinnych „fajerwerków”, we własnym łbie, z całym balastem i paraliżującym kalejdoskopem refleksji nt wiadomy. Jeśli mogę nazwać to „przypadłością”, to właśnie cierpię na coś w tym rodzaju; w sytuacjach mega-stresowych i krytycznych, nie mówię komukolwiek, co siedzi mi w głowie, co mnie męczy, gwałci, straszy, wkurwia.
Wtedy działam jak robot, albo totalnie się wyłączam [ale tak chyba miałem od zawsze – znaczy się od „Krawca…”].
* * *
Kolejny njus – przeprowadzka. Zmuszony do opuszczenia mieszkania, musiałem znaleźć sobie nowy kąt. Na samym początku chciałbym podziękować Monice za wskazówki i porady prawne!!! Monika, jesteś kochana! Gdyby nie Ty, nie ruszyłbym z miejsca AŻ tak merytorycznie! Gruzja rządzi! :)
Jestem już spakowany… Mam książki (mnóóóóstwo), crustowe szmaty i cztery półki + mój ukochany rower. Cały mój „majątek”… Jedyne, co mogę w tym miejscu napisać, to fakt, że na zabój kocham moją mamę i siostrę, a jednak będę mieszkał w innym miejscu…
Umówmy się, że pracuję w niezbyt interesującym miejscu, aczkolwiek lubię „mój” laser i samą pracę na nim (nie ma to jednakże żadnego pozytywnego przełożenia na gratyfikację za to najemne tyranie…). Ostatnio popełniłem dwie foty (jakości nędznej, bo zrobione telefonem), które wprowadzają w to nieznośnie industrialne miejsce „kawałek estetyki”, drobinę czegoś nie będącego wyłącznie pulsowaniem rezonatora i smrodem ciętej stali/aluminium…
Oto niespodziewany gość, który napatoczył się pod load-master (podajnik blachy do lasera)…
… oraz coś zupełnie – z pozoru – abstrakcyjnego:
Uwielbiam fakturę na tym drugim zdjęciu! Daję głowę, że nikt nie zgadłby, co to właściwie jest :) To po prostu fragment jednego z haków (w kształcie litery „S”), którego używa się w trakcie lakierowania gotowych produktów, z wieeeeeeloma warstwami zielonego lakieru (tłem jest powierzchnia laserowego słupka oznaczającego barierę, po przekroczeniu której laser samoistnie się zatrzymuje)…
Drobiazgi, które sprawiają, że robota w tym miejscu nie śmierdzi wyłącznie wyziewami helu, azotu i acetylenu…
P.S.: Owad został bezpiecznie przeniesiony poza teren stalowej masakry i wypuszczony na wolność…